wtorek, 7 kwietnia 2015

000 | Czarny Kruk

*Raven*

Pierwszy odszedł mój brat. Nie mogłam się wtedy pozbierać. Wylałam morze łez, lecz to nie dawało ukojenia. James był dla mnie wszystkim. To było dla mnie nie do opisania. Impreza urodzinowa u Trixy zapowiadała się tak wspaniale…… Niestety nie mogłam na nią pójść, miałam szlaban i musiałam się uczyć na ważny tekst z angielskiego. James również dostał zaproszenie. Było mu trochę głupio i minęły wieki, zanim przekonałam go, że nie potrzebuję pomocy w nauce i nic mi się nie stanie, jak jeden raz posiedzę wieczorem bez niego. W końcu udało mi się  go przekonać by, przestał się mną przejmować i skorzystał z zaproszenia. Pamiętam, jakby to było wczoraj...              

-Wrócę wcześnie, mamo.-obiecywał po raz czwarty lekko poirytowany James.

-Czyli?- znów dopytywała się matka. Całą sytuacja wyglądała dość zabawnie. Mama stała przed drzwiami wyjściowymi, brat naprzeciwko niej, a ja z boku przyglądałam się wszystkiemu z rozbawieniem. 

-Wcześnie.-zaśmiał się mój brat, na co ja szturchnęłam go w ramię. 

-Wróć przed dwunastą-odparła mama z lekkim uśmiechem. Obydwoje dobrze wiedzieliśmy, że ją udobruchaliśmy, co oznaczało wygraną James'a. Nie zawsze tak robiliśmy. Kiedyś często się kłóciliśmy, ale po kilku „akcjach” z rodzicami, stwierdziliśmy oboje, że bardziej opłaca nam się współpracować niż walczyć. Potem już stanowiliśmy zgrany zespół, a rodzice niejednokrotnie odczuli „siłę rodzeństwa”.

-Rano-wymamrotał James, na co ja wybuchnęłam śmiechem.

-James!- krzyknęła oburzona mama.

-Dobrze, a więc będę o czwartej- burknął niezadowolony z takiego obrotu sprawy.

-O pierwszej!

-O piątej.

-O drugiej trzydzieści- wtrąciłam- Kompromis.

Obydwoje zgodzili się na taki układ i w końcu zostałam z bratem sama.

-Dasz radę? -zapytał mnie z troską w głosie.

-Jasne to tylko 350 stron jakiegoś durnego romansidła. Na pewno będzie ciekawie.- rzekłam z ironią i wyszczerzyłam zęby.

-Czyli dasz radę- podsumował, na co ja spiorunowałam go wzrokiem. Uśmiechnął się do mnie i przytulił. Nagle usłyszeliśmy klakson. Jak nic był to Jonte stojący przed domem w swoim nowiutkim, żółciutkim Garbusie.
-Dobra, ja już idę, bo jak się spóźnimy, to chłopaki mnie zabiją. Cmoknął mnie w policzek i wyszedł z domu, a ja wróciłam do czytania. Od lektury oderwała mnie mama... Zdołała wyszeptać tylko: "James miał wypadek..." Potem z jej oczu popłynęły łzy... 
         
Było nam wtedy bardzo ciężko... Gdy przyjechaliśmy na miejsce wypadku, nie mogłam powstrzymać łez. Żółty Garbus wyglądał jak zgnieciona puszka. Jeśli tak prezentowało się auto to, co było z pasażerami? Przerażona rozejrzałam się i zobaczyłam mojego brata. Wyglądał strasznie. Z jego głowy i klatki piersiowej sączyła się krew, a na rękach i nogach miał dużo zadrapań i ran. Wnieśli go do karetki, a obok niego natychmiast pojawił się jakiś lekarz i Jonte. Kilka metrów dalej leżała przewrócona ciężarówka i stała druga karetka. W środku leżał Alex. Jonte wyglądał chyba najlepiej z nich wszystkich. Miał tylko rozciętą wargę i kilka zadrapań na rękach, nie to, co James. W szpitalu okazało się, że mój kochany braciszek zapadł w śpiączkę. Jego stan był ciężki. Nikt nie wiedział, czy z tego wyjdzie.
     
Kilka dni po wypadku James nadal był w śpiączce i nic nie wskazywało na to, że się obudzi. Codziennie odwiedzałam go w szpitalu. Bałam się o niego… tak bardzo się bałam. Nie było dnia, w którym bym nie płakała. W szkole wszyscy pytali mnie, czy wszystko ze mną w porządku. Tylko gdy wracałam ze szkoły, moje oczy nie były mokre. Łudziłam się, że go zobaczę… mojego brata i jego piękne błękitne oczy, których zawsze mu zazdrościłam. Miałam nadzieję  na lepsze jutro, lecz ona umierała. Umierała z każdym piknięciem lekarskich maszyn. Pewnego dnia lekarze nie chcieli mnie wpuścić do sali. Jego serce nie wytrzymało i  przestało pracować. Tak po prostu się zatrzymało... Pamiętam dokładnie datę. 28 marca. Miesiąc przed jego dziewiętnastymi urodzinami. Dzień później ze szpitala został wypisany zupełnie zdrowy Jonte. Nie wiedział nic o stanie James'a, bo jego rodzice nie chcieli go denerwować, więc gdy powiedziałam mu, że mój brat nie żyje, był wściekły i zrozpaczony. Jonte długo nie mógł uwierzyć, że James'a nie ma już z nami.
         
Nie miał nawet z kim o tym porozmawiać. Jego ojciec zajmował się tylko swoją  firmą i nie miał czasu dla syna, a matka skupiała całą uwagę na swoich trzech córkach. Tylko najstarsza z jego sióstr poświęcała mu trochę czasu. Tylko Ona rozmawiała z nim i była dla niego wsparciem, póki nie wyjechała na studia do USA.

Obydwoje go straciliśmy.

Obydwoje byliśmy załamani.

Obydwoje nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić.
         
Więc rozmawialiśmy. Dużo, bardzo dużo i czekaliśmy w szpitalu aż Alex, chłopak, który jechał razem z nimi na imprezę, się wybudzi.

Powoli odzyskiwałam równowagę. Po części zawdzięczałam to rozmowom z Jonte'm i sesjom z psychologiem. Zaczęło do mnie docierać, że James odszedł i moja rozpacz nie zwróci mu życia.

W moich oczach świat odzyskiwał kolory...

Aż znów się stało coś, co odebrało mi całą radość życia.
Byłam w domu sama z Katy. Bawiłyśmy się w jej pokoju. Ten dzień także został na długo w mojej pamięci:
            
-Lejwen! Pać!- zaśmiała się rudowłosa ślicznotka i pomachała mi przed oczami swoim nowym rysunkiem. Przedstawiał mnie, tatę, mamę oraz samą Katy.

-Bardzo ładnie. A gdzie zgubiłaś James'a?- zapytałam - na co mała od razu posmutniała. 

-No, bo ja go juz tak dawno nie widziałam, ze nie pamientam blaciska...-pochyliła głowę i zasłoniła swoją okrągłą twarzyczkę rudymi włosami.
-Nie przejmuj się, zaraz ci o nim opowiem.-uśmiechnęłam się do niej szczerze, po raz pierwszy od bardzo dawna. Zanim jednak rozpoczęłam swoją opowieść, usłyszałam dzwonek do drzwi. - Oj, otworzę i zaraz do ciebie wrócę i powiem ci o nim wszystko.-odgarnęłam z jej twarzy włosy, mocno ją przytuliłam i wtedy do mojego nosa dotarła dziwna woń. 'Cygaro'- pomyślałam, ale od razu odgoniłam od siebie te przypuszczenia, bo niby skąd u czteroletniej dziewczynki w pokoju miało się wziąć cygaro? Zamknęłam drzwi od pokoju małej i zbiegłam ze schodów. Nie wiem, nawet kiedy zatrzymałam się przed drzwiami wejściowymi i je otworzyłam. Na progu stał wysoki blondyn z niebieskimi oczami i uśmiechem nieschodzącym z twarzy. Jonte...

-Hej.-uśmiechnęłam się do niego- Wejdziesz?

- W sumie to ja tylko chciałem ci powie...-zaczął, ale przerwał mu okropny krzyk i rumor. Dochodził ze schodów. Podbiegłam do nich i zobaczyłam coś, co zmroziło mi krew w  żyłach. Na ostatnim stopniu leżała bezwładna Katy. Jej głowa była wygięta pod bardzo dziwnym kątem, a rude włosy spływały na ziemię kaskadami. Zielona sukienka lekko się pogniotła i pobrudziła. Wezwałam pomoc. Karetka nie miała szans dotrzeć na czas.
6 czerwca – kolejny przeklęty dzień...

Znów płakałam...

Znów czułam ból...
         
Moje życie stało się pasmem cierpienia i smutku. Gdy tylko przypominała mi się mała Katy, wracałam do łóżka i płakałam. Tak wyglądały całe moje dni. Poczucie winy zżerało mnie od środka. Świadomość, że gdyby nie moja lekkomyślność Katy by żyła, odbierała mi chęć istnienia.

14 lipca...

Po każdym ciosie wydawało mi się, że nic gorszego zdarzyć mi się już nie może... I za każdym razem życie brutalnie wyprowadzało mnie z błędu.
         
Mój Tata jak wielokrotnie wcześniej wyjechał w interesach do Chicago. Niestety samolot, którym wracał, nie wylądował jak zwykle... Tym razem nie musiałam przynajmniej identyfikować zwłok....  Taty też już nie było... Odszedł tak niespodziewanie, jak reszta rodziny...

Ja i mama – dwa cienie...tym byłyśmy. I poruszałyśmy się w czerni naszego życia.
         
Mama pracowała w szpitalu. Leczyła ludzi. Pracowała również w laboratorium – zajmowała się badaniem wirusów. 28 sierpnia organizacja zdrowia poprosiła ją o pomoc. Mieli problem z nieznanym wirusem. Zgodziła się od razu. Zostawiła mnie samą aby pomagać ludziom. Mówiła że niedługo wróci... A ja naiwna uwierzyłam.

Najpierw dostałam informację, że zdarzył się wypadek- ubranie ochronne mojej mamy zostało uszkodzone i doszło do infekcji badanym wirusem. Kilka dni później w kolejna wiadomość -  mama nie dała rady wirusowi. Poświęciła życie walce z wirusami – w końcu zabił ją jeden z nich...

Straciłam wszystkich, których kochałam.
Straciłam sens życia, straciłam chęć do życia.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz